Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Najstarszy od Najstarszego

NAJSTARSZY OD NAJSTARSZEGO



    Paul, nawet w swym najgorszym wydaniu, nawet wtedy, kiedy czuł się starszy od Najstarszego i martwy - tak jak Payter, nie wyglądał równie źle, jak ta budząca współczucie postać, która wymachiwała bronią wychylając się z włazu jego statku. Twarz porośnięta zmierzwionym, miesięcznym zarostem przypominała twarz mumii. Wydzielał okropny fetor.
    - Lepiej się wykąp i odłóż tę broń - warknął Paul. Mumia osunęła się na właz statku.
    - To ty jesteś Paul Hall? - spytał facet mrużąc oczy. - Masz coś do jedzenia?
    - Przecież tam jest pełno żarcia - Paul, zaglądając mężczyźnie za plecy, wszedł do statku i znalazł, tak jak przypuszczał, sterty racji CHON, dokładnie tam, gdzie je zostawiono. Na podłodze pełno było kałuż i błota - ów człowiek musiał rzucić się na torby z wodą - przynajmniej trzy z nich rozdarł. Paul podał mu rację żywnościową.
    - Proszę mówić nieco ciszej - polecił. - A tak w ogóle, to kim pan jest?
    - Robin Broadhead. Co się z tym robi?
    - Trzeba ugryźć - odwarknął Paul poirytowany - nie tylko z powodu tego faceta, i nawet nie dlatego, że tak śmierdział, ale dlatego, że jeszcze cały się trząsł. Przeraził się, że to Starzec, na którego tak niespodziewanie się natknął. Ale Robin Broadhead? Tutaj?
    Niestety, nie mógł zaspokoić swej ciekawości od razu. Broadhead dosłownie umierał z głodu. Marszcząc brwi miętosił płaski placek pożywienia w dłoniach i rozdygotany odgryzł jeden kęs. Kiedy zorientował się, że to coś nadaje się do spożycia, połknął łapczywie cały kawałek, aż okruszki zaczęły mu wypadać z ust. Gapił się na Paula, napychając usta tak szybko, że nie nadążał wszystkiego pogryźć.
    - Wolniej - powiedział Paul nieco zaniepokojony, ale było już za późno. Odmienne pożywienie po tak długim poście spowodowało to, czego można się było spodziewać. Broadhead zakrztusił się, zatkał dłonią usta i po chwili wszystko zwrócił.
    - Do diabła! - warknął Paul. - Poczują smród w całym wrzecionie.
    Broadhead odchylił głowę do tyłu ciężko dysząc.
    - Przepraszam - mruknął. - Bałem się, że umrę. I rzeczywiście, omal nie umarłem. Czy możesz mi dać trochę wody?
    Paul dał mu wody, dosłownie kilka łyków, a potem pozwolił zjeść rożek brązowej i żółtej paczuszki, które miały najbardziej przyswajalną, miękką konsystencję.
    - Powoli! - polecił. - Później dam ci więcej. - Ale zaczynał odczuwać, jak to przyjemnie jest mieć koło siebie człowieka po... ilu to? Chyba po dwóch miesiącach snucia różnych planów, ukrywania się i skradania w samotności. - Nie mam pojęcia, skąd się tu wziąłeś - powiedział w końcu - ale bardzo się cieszę, że jesteś.
    Broadhead zlizywał ostatnie okruszki z warg i zmusił się do uśmiechu.
    - To proste - odparł, chciwie przyglądając się resztce pożywienia, którą Paul trzymał w ręku. - Przybyłem, by was uratować.
    Broadhead był odwodniony i odurzony brakiem tlenu, ale nie zagłodzony. Nie zwymiotował okruszków, na które przyzwolił mu Paul, i domagał się jeszcze. Tego też nie zwrócił, a nawet pomógł Paulowi posprzątać po sobie. W przepastnej szafie Wana Paul znalazł mu jakieś czyste ubranie - rzeczy były przeważnie za długie i za szczupłe, ale paska spódniczki nie trzeba było wcale zapinać do końca. Potem zaprowadził Broadheada do największego zbiornika wody, żeby się umył. Było to dość ryzykowne przedsięwzięcie, wymagało dużej odwagi. Starcy nie widzieli ani nie słyszeli lepiej niż ludzie. Mieli za to nadzwyczaj dobre powonienie. Po dwóch tygodniach bezustannego wymykania się im dosłownie w ostatnim momencie, po złapaniu Wana i Lurvy Paul przerażony i samotny nauczył się kąpać trzy razy dziennie.
    A nawet częściej.
    Zajął stanowisko obserwacyjne na skrzyżowaniu trzech korytarzy, bacznie się rozglądając, gdy tymczasem Broadhead zmywał z siebie pierwszą powłokę trzydziestodniowego brudu po podróży w statku Heechów. Przybył tu, żeby ich ratować! Po pierwsze, nie była to do końca prawda - intencje Broadheada były o wiele subtelniejsze i bardziej złożone. Po drugie, jego plany nie pokrywały się z pomysłem, który dojrzewał w głowie Paula już od dwóch miesięcy. Broadhead miał mgliste wyobrażenie o tym, jak wydobyć informacje ze Zmarłych, a prawie w ogóle nie wiedział, co z nimi zrobić, jeśli już je zdobędzie. Liczył na to, że Paul pomoże mu przenieść dwie czy trzy tony żelastwa, nie zważając na ryzyko czy na fakt, że może sam ma jakieś własne pomysły. Skoro Broadhead przybył ratować Paula, sam chciał kierować całą operacją i pewnie oczekiwał, że Paul okaże mu wdzięczność.
    No cóż, przyznał Paul w duchu, powoli rozglądając się wokół, żeby mieć lepszy widok na korytarz, choć Starcy mniej ostatnio przykładali się do patrolowania okolicy niż na początku. Byłby bardzo wdzięczny, gdyby Broadhead zjawił się wcześniej, w czasie tych dni paniki, kiedy ganiał w tę i z powrotem, i takim samym strachem napełniała go myśl o tym, żeby zostać, jak i odlecieć; czy też kilka tygodni później, gdy zaczął opracowywać swój plan i odważył się udać do pomieszczenia Zmarłych, żeby uzyskać połączenie z Fabryką Pożywienia i dowiedzieć się, że Peter Herter nie żyje. Komputer pokładowy nie na wiele się zdał - był za głupi i zbyt przeciążony, żeby przekazywać jego wiadomości na Ziemię. Zmarli doprowadzili go do szału - mieli fioła. Był kompletnie sam. Powoli jednak odzyskał energię i zaczął planować. A nawet działać. Zaczął realizować swój pomysł, kiedy tylko zorientował się, że może podejść dostatecznie blisko Starców. Pod warunkiem, że się dokładanie umyje, żeby nie zostawiać żadnych zapachów. Szpiegował ich. Robił różne plany. Starał się ich rozgryźć. I wszystko zarejestrować. To ostatnie było najtrudniejsze. Niełatwo zbierać informacje na temat tego, jak wróg się zachowuje, którymi ścieżkami chodzi najczęściej i kiedy istnieje największe prawdopodobieństwo, że go nie ma w pobliżu, gdy nie ma się nic do pisania. Czy zegarka. I nawet nie wiadomo, kiedy dzień przechodzi w noc, bo w wiecznym niebieskim poblasku metalu Heechów, coś takiego w ogóle nie istniało. Wreszcie przyszło mu do głowy, że jako chronometr może wykorzystać zwyczaje Starców. Kiedy widział, jak cała ich grupka udaje się do wrzeciona, gdzie spoczywał bez ruchu Najstarszy, wiedział, że kładą się spać. Gdy grupka stamtąd wychodziła - oznaczało to początek dnia. Zasypiali wszyscy jak na komendę, albo prawie wszyscy - było to zupełnie niezrozumiałe. W takiej sytuacji ośmielał się podchodzić coraz bliżej do miejsca, gdzie więzili Lurvy, Wana i Janine. Nawet z raz czy dwa ich widział, kryjąc się za krzakiem jagód. Starcy zaczynali wykazywać pewne oznaki zaniepokojenia, zaglądali między gałęzie, więc potem co sił w nogach musiał uciekać. Wiedział już wszystko. Wszystko miał opracowane. Było ich stu, nie więcej. Przeważnie poruszali się grupkami po dwóch czy trzech.
    Pozostawał problem, jak poradzić sobie z grupką - choćby niewielką - dwóch czy trzech Starców.
    Paul Hall, wychudzony i zawzięty jak nigdy, uważał, że sobie z tym poradzi. Gdy pozostali znaleźli się w niewoli, gdy przerażony musiał ukrywać się i uciekać, zapuszczał się coraz głębiej w zielone i czerwone korytarze Nieba Heechów. W niektórych z nich światło już prawie wygasło, czy pojawiało się z rzadka. W części korytarzy panował stęchły, niezdrowy odór i jeśli tam spał, budził się z ciężką, obolałą głową. Wszędzie dokoła znajdowały się przedmioty, maszyny, gadżety - całe mnóstwo. Niektóre ciągle jeszcze mruczały czy tykały same od siebie po cichu, inne błyszczały nieśmiertelną aureolą światła.
    Nie zostawał w tych korytarzach na dłużej, ponieważ brakowało tam pożywienia i wody. Nie mógł znaleźć tego, czego najbardziej w rzeczywistości szukał - prawdziwej broni. Może Heechom nie była potrzebna. Ale trafił na maszynę, która miała z jednej strony metalową kratownicę, a kiedy ją wyszarpnął - nie wyleciał w powietrze, ani - wbrew obawom - nie poraził go prąd. Tym sposobem zdobył dzidę. Kilka razy widział też coś, co przypominało nieduży, skomplikowany tunelowiec Heechów.
    Część tunelowców nadal działała. Jak Heechowie już coś stworzyli, to miało to działać wiecznie. Przez trzy dni przerażony, spragniony i pełen obaw mordował się, aż w końcu udało mu się jeden z nich uruchomić. Przerywał pracę, żeby ukradkiem przemknąć do złotego korytarza czy do statku po pożywienie i wodę, drżąc przez cały czas, że ogłuszający hałas maszyny ściągnie na niego Starców, zanim zdąży się przygotować. Ale na szczęście tak się nie stało. Nauczył się naciskać nakrętkę, która zwisała ze sterującej obejmy, by tym sposobem uruchomić gotowe do rozbłyśnięcia światła i móc przesuwać ciężkie karbowane koło w przód i w tył. Zorientował się, że trzeba nadepnąć na owalną płytkę w podłodze, dzięki czemu przed maszyną pojawiał się niebieskofioletowy błysk, zmiękczający nawet metal Heechów. To właśnie robiło najwięcej hałasu. Paul bał się okropnie, że uszkodzi jakiś fragment Nieba Heechów albo ściągnie sobie na głowę poszukujących. Kiedy zaczął przesuwać maszynę na wybrane miejsce, cichutko potoczyła się na rolkach. Zatrzymał się, żeby się chwilę zastanowić.
    Doskonale znał marszrutę Starców.
    Miał dzidę, którą mógł zabić jednego z nich. Był nawet w stanie stawić czoła dwóm czy trzem, jeśli ich zaatakuje znienacka.
    Był też w posiadaniu maszyny, która mogła unicestwić dowolną liczbę Starców, gdyby tylko udało mu się zebrać ich wszystkich do kupy.
    Na tym opierał swoją strategię, która nawet miała szansę powodzenia. Była co prawda ryzykowna - bardzo ryzykowna. Powodzenie zależało od splotu różnych czynników. Nawet jeśli Starcy nie spodziewają się, że natkną się na uzbrojonego przeciwnika, jaka jest gwarancja, że się o tym nie dowiedzą? A jaką bronią oni mogą się posługiwać? Oznaczało to, że musi zabić kilku z nich po kolei, po mistrzowsku i z taką precyzją, żeby nie ściągnąć na swoją głowę całego plemienia aż do chwili, kiedy będzie już gotów - wtedy musi przyciągnąć uwagę wszystkich naraz, albo tak znacznej ich części, że z resztą poradzi już sobie za pomocą dzidy. Jakie więc ma szansę? Jasne było też, że nie może dopuścić do interwencji Najstarszego, ogromnej maszyny, której miał okazję przyjrzeć się raz czy dwa z daleka, a której możliwości nie mógł przewidzieć. Czy to się uda?
    Nie potrafił na to odpowiedzieć. Miał tylko nadzieję. Najstarszy był za duży, żeby poruszać się po jakichkolwiek korytarzach poza złotymi. Wyglądało na to, że właściwie w ogóle się nie rusza. Może by sobie i z nim jakoś poradził z pomocą niszczycielskiej mgiełki maszyny tunelującej, która tutaj oczywiście nie mogła być maszyną tunelującą, ale najwyraźniej działała na podobnych zasadach. W każdym układzie ryzyko było ogromne.
    Tym niemniej na poszczególnych etapach miał nikłą szansę powodzenia. Lecz to nie obawa przed ryzykiem powstrzymywała go ostatecznie.
    Paul Hall, który przemykał się ukradkiem i snuł różne plany w tunelach Nieba Heechów, na pół oszalały z wściekłości, strachu i obaw o żonę i pozostałych, nie postradał do końca zmysłów. To był nadal ten sam Paul Hall, którego Dorema Herter poślubiła przez wzgląd na jego łagodny charakter i cierpliwość, i który jako część posagu zaakceptował jej impertynencką, czasem dziecinną siostrzyczkę oraz nie przebierającego w słowach ojczulka. Bardzo chciał ich wszystkich uwolnić i uratować. Nawet za cenę ryzyka. On sam zawsze mógł tego ryzyka łatwo uniknąć, wślizgując się na statek Wana i wracając do Fabryki Pożywienia, skąd spokojnie, sam i pogrążony w smutku, lecz bezpieczny, udałby się w końcu na Ziemię, by nacieszyć się zdobytą fortuną.
    Ale jakim odbyłoby się to kosztem, nie mówiąc o ryzyku?
    Prawdopodobnie kosztem wyniszczenia całej populacji żywych, inteligentnych istot. Wprawdzie odebrały mu żonę, lecz właściwie nie wyrządziły jej krzywdy. I choćby nie wiem, jak się starał, nie mógł przekonać sam siebie, że ma prawo je wymordować.
    A oto nagle zjawia się ten „wybawca", Robin Broadhead, który sam o mały włos nie zginął, i który wysłuchawszy planu Paula jednym uchem, uśmiechnął się. wyniośle.
    - Pan nadal dla mnie pracuje, panie Hall - powiedział dość uprzejmym tonem. - Zrobimy tak, jak ja chcę.
    - Ani mi w głowie!
    Broadhead nadal był uprzejmy i nawet mówił dość rozsądnie. Zadziwiające, co z człowieka może zrobić odrobina pożywienia i kąpiel.
    - Najważniejsze - zaczął - to dowiedzieć się, z czym walczymy. Proszę mi pomóc przenieść to urządzenie przetwarzające dane do pomieszczenia Zmarłych. Od tego zaczniemy.
    - Najważniejsze to uwolnić moją żonę!
    - Dlaczego? Przecież tam, gdzie jest, nic złego jej się nie dzieje, sam pan tak powiedział. Nie mówię, że ma tam zostać już na zawsze. Powiedzmy dzień... Postaramy się jak najwięcej dowiedzieć od Zmarłych. Nagramy ich, wyciągniemy co się da. Potem taśmy wsadzimy do mojego statku i...
    - Nie!
    - Tak!
    - Nie! I proszę mówić ciszej do cholery! - Sprzeczali się jak dwaj gówniarze na boisku szkolnym - obaj zacietrzewieni, wściekli, z zaciętym spojrzeniem. W końcu Robinette Broadhead skrzywił się i pokręcił głową.
    - Do diabła, Paul! Czy ty nie myślisz podobnie jak ja? Paul Hall rozluźnił się.
    - W zasadzie... - zaczął po chwili. - Lepiej byłoby się zastanowić, co zrobić, zamiast się kłócić, kto ma podejmować decyzje.
    - To samo i ja sobie pomyślałem - uśmiechnął się Broadhead. - Sęk w tym, że ciągle jeszcze nie mogę oswoić się z myślą, że przeżyłem.
    Potrzebowali tylko sześciu godzin - sześciu godzin ciężkiej pracy, by zaciągnąć i ustawić procesor PMAL-2 tam, gdzie chcieli. Byli prawie u kresu sił i rozsądek nakazywałby położyć się spać, ale obydwaj aż drżeli z niecierpliwości. Kiedy już podłączyli źródło mocy do banku programu, nagrany na taśmie Albert instruował ich, krok po kroku, co mają robić. Przetwarzacz rozciągnęli wzdłuż korytarza, końcówki głośników umieścili wewnątrz pomieszczenia Zmarłych, obok łączy radiowych. Robin spojrzał na Paula, Paul wzruszył ramionami do Robina, ten zaś włączył program. Tuż za drzwiami usłyszeli cichy, wdzięczący się głos.
    - Henrietta, kochanie? Czy mnie słyszysz? Cisza. Odpowiedzi nie było. Program, który Albert ułożył przy pomocy Sigfrida von Psycha, zaczął raz jeszcze.
    - Henrietta, mówi Tom. Proszę cię, odezwij się.
    Szybciej by im poszło, gdyby przywołując Henriettę wystukali jej zakodowany numer, lecz trudniej byłoby im wtedy udawać, że zaginiony mąż usiłuje się z nią połączyć przez radio z jakiegoś odległego miejsca.
    Głos odezwał się raz jeszcze, potem znowu...
    - Nic z tego - szepnął posępnie Paul.
    - Zaczekaj jeszcze chwilę - rzucił Robin, ale bez przekonania. Stali zdenerwowani, podczas gdy głos martwego komputera ponownie odezwał się błagalnym tonem. I wtedy zabrzmiał drżący szept:
    - Tom? Tomasino? Czy to ty?
    Paul Hall był normalnym człowiekiem, choć może trochę wycieńczonym po czterech latach uwięzienia w statku i stu dniach lotu i przerażenia. Ale dostatecznie normalnym, by odczuwać zwykłe ludzkie pożądanie, a teraz usłyszał coś więcej, niż chciałby usłyszeć. Uśmiechnął się zawstydzony do Robina Broadheada, który najwyraźniej też poczuł się niezręcznie. To upokarzające być świadkiem zawziętej zazdrości czy zranionej czułości drugiego człowieka. Można to tylko rozładować śmiechem. Żeby się rozerwać prywatny detektyw od rozwodów puszcza sobie w wolnej chwili ukradkiem nagraną taśmę z odgłosami sprężyn łóżka. Ale to nie była zabawa! Henrietta, jakakolwiek Henrietta, nawet zamieniona w maszynę imieniem Henrietta, wcale nie była zabawna, kiedy pełną namiętności oszukiwano i zdradzano. Program, który się do niej zalecał, został naprawdę bardzo zręcznie napisany. Przepraszał i błagał, a nawet szlochał, świszcząc jak nieco zgrzytliwa taśma, a tymczasem głos Henrietty łamał się w szlochu, płakała, by dać upust rozpaczy i beznadziejnej radości. I wtedy, zgodnie z planem, zadany został cios.
    - Kochanie, może mogłabyś... może potrafiłabyś mi powiedzieć, jak się steruje statkiem Heechów? Zapadła chwila milczenia. Zawahała się.
    - No tak, Tomasino - odezwał się po chwili głos zmarłej kobiety. Zapadła kolejna chwila milczenia. Przedłużała się, ale zaprogramowany podstępnie sobowtór postarał się tę lukę wypełnić.
    - Bo wiesz, kochanie, wydaje mi się, że mógłbym wtedy jakoś do ciebie dotrzeć. Jestem w takim statku, jakby w pomieszczeniu ze sterami. Gdybym tylko wiedział jak je uruchomić...
    Paulowi aż trudno było uwierzyć, że nawet kiepsko zmagazynowana inteligencja maszyny mogła ulec takiemu oczywistemu lizusostwu. Ale Henrietta uległa. Mierziło go, że bierze udział w tym oszustwie, ale skoro już się na to zdecydował, nie wolno mu było dopuścić do tego, żeby Henrietta, raz zacząwszy mówić, urwała. Na czym polega zagadka sterowania statkiem Heechów? Oczywiście, Tomasino! I zmarła kobieta uprzedziła swego podstawionego kochanka, żeby przygotował się na wiązkową transmisję. Po chwili ze świszczącym klekotem wyrzuciła z siebie potok maszynowych słów. Paul nic nie rozumiał, bo ani słowa nie rozpoznał. Ale Robin Broadhead, do którego przez słuchawki docierał osobny raport komputera, uśmiechnął się, skinął głową i kółeczkiem z kciuka i wskazującego palca zasygnalizował powodzenie akcji. Paul, nie przerywając milczenia, pociągnął go wzdłuż korytarza.
    - Jeśli już masz, co potrzebujesz, to się wynosimy - szepnął.
    - Owszem - zarechotał Robin. - Wie wszystko. Musiała zostać włączona w otwarty obwód urządzenia, które zawiaduje Niebem. Ich mózgi się połączyły i powiedziała mi wszystko, co wie.
    - Wspaniale, chodźmy szukać Lurvy! Broadhead spojrzał na niego, ale nie ze złością, tylko prosząco.
    - Jeszcze chwilkę. A może wie coś więcej?
    - Nie!
    - Tak!
    Spojrzeli po sobie i pokręcili głowami.
    - Pójdźmy na kompromis - zaproponował Robin Broadhead. - Piętnaście minut, dobrze? Potem ruszamy na ratunek twojej żonie.
    Wycofali się wzdłuż korytarza z ponurymi uśmiechami zadowolenia na twarzy. Ale zadowolenie po chwili zniknęło. Rozmowa nie była już tak żenująco zażyła. Atmosfera się pogorszyła. Wręcz się kłócili.
    - Jesteś świnia, Tom - metaliczny głos prawie warknął.
    - Kochanie, przecież staram się tylko dowiedzieć... - program był aż do przesady rozsądny.
    - To, czego chcesz się dowiedzieć - zazgrzytał głos - zależy od twoich zdolności przyswajania. Ja chcę ci powiedzieć coś znacznie bardziej ważnego. Usiłowałam zrobić to już wcześniej, miałam ci powiedzieć, kiedy lecieliśmy, ale ty nie chciałeś słuchać. Zależało ci tylko na tym, żeby znaleźć się w lądowniku z tą tłustą kurwą...
    - Chciałbym cię bardzo przeprosić... - program wiedział, kiedy ma przyjąć pojednawczy ton. - Jeśli chcesz mnie nauczyć czegoś z astrofizyki, to słucham...
    - Owszem, posłuchaj - przerwała na chwilę. - To cholernie ważne, Tom. - Znowu przerwała. - Musimy wrócić do Wielkiego Wybuchu. Słuchasz mnie?
    - Oczywiście, kochanie - odparł program zdobywając się na największą pokorę i czułość.
    - No dobra. Wszystko zaczyna się od chwili, w której powstał wszechświat. Znamy rozwój wypadków dość dobrze, z wyjątkiem jednego niejasnego punktu pośredniego. Nazwijmy go punktem X.
    - A co kochanie oznacza punkt X?
    - Zamknij się i słuchaj. Przed punktem X cały wszechświat był skupiony w malusieńkiej kuli mającej zaledwie kilka kilometrów średnicy, o niesamowitej gęstości, olbrzymiej temperaturze i tak ściśniętej, że nie miał żadnej struktury. Potem ta kula wybuchła. Zaczęła się rozszerzać - aż do punktu X, i do tego momentu wszystko gra. Kapujesz?
    - Tak, kochanie, to w zasadzie podstawy kosmologii, prawda?
    - Słuchaj uważnie - powiedziała po krótkiej chwili milczenia. - Potem, po przekroczeniu punktu X wszechświat nadal się rozszerzał, a niewielkie kawałki „materii" zaczęły się wewnątrz niego zagęszczać. Najpierw cząstki nuklearne - hadrony i mezony Pi, elektrony i protony, neutrony i kwarki. Potem przyszła kolej na „prawdziwą" materię. Prawdziwe atomy wodoru, a nawet helu. Prędkość eksplozji gazu zaczęła maleć. Turbulencje spowodowały powstanie olbrzymich chmur. Dzięki wzajemnemu przyciąganiu chmury zbiły się w bryłki. Kiedy zaczęły się kurczyć, temperatura, która wytworzyła się w wyniku tego procesu, wywołała reakcje nuklearne. Zaczęły się jarzyć, i tak zrodziły się pierwsze gwiazdy. Cała reszta to zjawiska, które obserwujemy nadal.
    - Rozumiem. O jak długim czasie mówimy? - zareplikował program.
    - Świetne pytanie - odparła głosem, w którym trudno się było doszukać pochwały. - Od Wielkiego Wybuchu do punktu X - trzy sekundy. Od punktu X do teraz - około osiemnastu miliardów lat. I oto mamy to, o co nam chodzi.
    Autor programu nie przewidział sarkazmu, z którym jego twór będzie musiał dać sobie radę, a właśnie sarkazm dało się wyczuć w cichym metalicznym głosie.
    - Dziękuję, kochanie - postarał się zareagować jak najlepiej. - A może teraz mi powiesz, co jest takiego szczególnego w tym punkcie X?
    - Powiem ci za minutkę, kochany Tomasino - odparła promiennie. - Tylko że ty nie jesteś mój drogi Tomasino. Ten kretyn nie zrozumiałby ani słowa z tego, co przed chwilą powiedziałam, a nie lubię, jak się mnie robi w konia.
    I chociaż program starał się, jak mógł a Robin Broadhead skończył z tą całą maskaradą i włączył się bezpośrednio do rozmowy, Henrietta nie chciała powiedzieć ani już słowa.
    - Do diabła! - rzucił w końcu Broadhead. - Mamy dość zmartwień na najbliższe parę godzin. Nie musimy się cofać w przeszłość o osiemnaście miliardów lat...
    Pstryknął przycisk uwalniający to, co znajdowało się wewnątrz procesora - grubą taśmę, która zapisała wszystko, co powiedziała Henrietta i podrzucił ją w górę.
    - Po to tu przybyłem - uśmiechnął się. - No, dalej, Paul Rozwiążmy teraz twój drobny problem i wynośmy się do domu, żeby powydawać nasze miliony...
    Podczas głębokiego, niespokojnego snu Najstarszy nie śnił, ale coś go irytowało.
    Coś go coraz częściej i mocniej drażniło. Od momentu, kiedy ku jego przerażeniu przybyli pierwsi poszukiwacze z Gateway aż do chwili, gdy zarejestrował na taśmie, tak mu się wydawało ostatniego z nich, minęła dosłownie chwila - kilka lat. A do złapania obcych i chłopca upłynęło zaledwie tyle czasu, ile potrzeba na jedno uderzenie serca i wcale nie zdążył zasnąć, gdy go znowu obudzono, by powiedzieć, że samica uciekła. Nie zdążył też odłączyć sensorów i efektorów i jakoś się ułożyć. A i teraz ciągle jeszcze nie miał spokoju. Dzieci były przerażone - bezustannie się sprzeczały. Ale przeszkadzał mu nie tylko ich hałas, Najstarszego nie mógł obudzić hałas - budził go albo bezpośredni atak, albo kiedy ktoś się do niego zwracał. Irytowało go to, że nikt nie mówił do niego wprost, ale w zasadzie nie można też było powiedzieć, że się do niego nie zwracano. Kilka przerażonych głosów domagało się, żeby go natychmiast o czymś powiadomić, kilka, nawet więcej - przestraszonych, błagało, żeby mu nic nie mówić.
    Coś było nie tak. Przez pół miliona lat Najstarszy uczył swoje dzieci, jak się mają zachowywać. Nie należało go budzić z błahego powodu, a już na pewno nie przez przypadek. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza, kiedy każdy wysiłek przy przebudzeniu wycieńczał jego starą konstrukcję i kiedy zbliżał się czas, że mógł się już w ogóle nie przebudzić.
    Wzburzone głosy wcale nie ucichły.
    Najstarszy włączył swoje zewnętrzne sensory, żeby przyjrzeć się dzieciom. Dlaczego było ich mało? Dlaczego prawie połowa z nich leżała plackiem na podłodze i najwyraźniej chrapała?
    - Co się dzieje - przemówił, z bólem uruchamiając układ komunikacji.
    Kiedy zalęknieni próbowali mu odpowiedzieć, szybko pojął o co chodzi. Pasma barwne na jego zewnętrznej powłoce zamigotały i zatraciły wyrazistość. Samicy nie odnaleziono. Uciekła też młodsza samica i chłopiec. Dwadzieścioro dzieci śpi i nie można ich dobudzić. Pozostali, którzy wyruszyli na poszukiwanie, nie powrócili.
    Coś tu najwyraźniej było nie tak.
    Nawet pod koniec swojego aktywnego życia Najstarszy był wciąż doskonałą maszyną. Miał pokłady pamięci, z których rzadko korzystał, umiejętności, którymi się nie posługiwał już od setek lat. Uniósł się na swych rolkonogach, żeby spojrzeć z góry na przerażone dzieci i sięgnął do najgłębszych, najrzadziej przywoływanych wspomnień, żeby się ich poradzić. Na przedniej tablicy, pomiędzy receptorami zewnętrznej wizji, zaczęły cicho i jednostajnie buczeć dwie wypolerowane niebieskie gałki, a na górze pancerza płytkie naczynie rozbłysło delikatnym fioletowym światłem. Najstarszy już od tysięcy lat nie używał najostrzej karzących efektorów, ale teraz, w miarę jak zbierał informacje z zapisu pamięciowego, zaczęło mu się wydawać, że już najwyższa pora ponownie je wykorzystać. Sięgnął nawet do zmagazynowanych osobowości. Henrietta wszystko mu wyjaśniła. Wiedział, co powiedziała i o co pytali nowi intruzi. Zrozumiał to, czego nie zrozumiała ona, a mianowicie, jakiego rodzaju była broń, którą wymachiwał Robin Broadhead. W głębi pamięci, sięgającej nawet dalej niż jego życie w cielesnej postaci, mógł odnaleźć pikę służącą do usypiania jego przodków. Ta, którą posługiwał się Broadhead, była bardzo podobna.
    Oto problem na skalę, z jaką dotychczas nie miał do czynienia, i to taki, z którym nie od razu potrafiłby sobie poradzić. Gdyby tylko mógł ich dostać w swoje ręce! Ale to było niemożliwe. Jego potężne cielsko nie mogło się przemieszczać po korytarzach artefaktu z wyjątkiem złotych - broń znajdująca się w pogotowiu nie miałaby kogo razić. A dzieci? Owszem, może potrafiłyby odnaleźć tamtych i ich pokonać. Niewątpliwie warto im dać takie polecenia, przynajmniej tym nielicznym, które przeżyły. I tak też zrobił. Tyle, że swym racjonalnym, mechanicznym umysłem Najstarszy doskonale potrafił liczyć. Potrafił oceniać szanse. Sytuacja nie wyglądała najlepiej.
    Zaczęło go nurtować pytanie, czy przypadkiem coś nie zagraża jego wielkiemu przedsięwzięciu?
    Odpowiedź brzmiała - tak. Ale mógł przynajmniej działać. Centrum operacji znajdowało się w miejscu, z którego kontrolowano artefakt. Był to rdzeń całej konstrukcji. Tam właśnie zapadła śmiała decyzja, by przeszedł do końcowego etapu swojego zamierzenia.
    Zanim skończył formułowanie polecenia, już je wykonał. Potężne metalowe cielsko uniosło się i obróciło - potem przetoczyło przez wrzeciono do szerokiego tunelu prowadzącego do pomieszczenia kontrolnego. Kiedy już się tam znalazł, był bezpieczny. Niech sobie przychodzą, jeśli chcą. Broń jest gotowa. Ponieważ stanowiła duże obciążenie dla jego malejącej mocy, zwolnił i poruszał się niezbyt pewnie. Ale energii starczyłoby mu jeszcze na wiele. Mógłby sam siebie unieruchomić i polecić istotom z krwi i kości, żeby się wszystkim zajęły i wtedy...
    Zatrzymał się. Jeden z podścienników zmienił miejsce. Tkwił w samym środku korytarza, a za nim...
    Gdyby był odrobinę mniej osłabiony, ułamek sekundy szybszy... Ale nie był. Spłynął na niego błysk maszyny. Oślepił go i ogłuszył. Czuł jak zewnętrzne wypukłości spalają się na pancerzu, jak ogromne miękkie cylindry, na których się toczył, roztapiają się i rozpływają.
    Najstarszy nie potrafił odczuwać bólu. Nie wiedział, co to udręki duszy. Nie powiodło mu się.
    Istoty z krwi i kości zdobyły kontrolę nad artefaktem, co raz na zawsze zniweczyło jego plany.



Strona główna     Indeks